„Jętki”
Piękna Gallery
Warszawa: 14 maja – 16 lipca 2021
Wystawa „Jętki” w stołecznej Piękna Gallery prezentuje najnowszy etap twórczości Anny Szprynger
– malarki uznawanej za kontynuatorkę dziedzictwa największych polskich abstrakcjonistów. W nowej serii nie widzimy jednak typowych dla artystki biało-czarnych kompozycji z linii przypominających rozświetlone pręciki, bo zastąpiły je całe obłoki punktów, może odcinków, przypominających nocne świetliki. Tytułowe jętki to drobne skrzydlate owady, które, unosząc się nad stawem, tworzą kołysaną wiatrem, krótko żyjącą chmarę.
Satysfakcja z głębokiego oddechu
– rozmowa z Anną Szprynger
Unikasz sztywnych, leksykonowych definicji nurtów, krytycy nazywają cię jednak kontynuatorką dziedzictwa awangardzistów ze środowiska abstrakcji geometrycznej – pociągniesz tę myśl?
– Takie spostrzeżenia padają w obliczu moich czarno-białych obrazów. Odnosić się jednak powinny głównie do posługiwania się określonym znakiem plastycznym – takim, który po prostu pochodzi z rodziny znaków geometrycznych, a więc linii, figur czy estetycznych wyników pochodzących z wyliczeń matematycznych. W przeciwieństwie do wielu wymienianych w tym kontekście klasyków, w moim działaniu przeważa praca intuicyjna, mimo że rzeczywiście posługuję się językiem linii, które na bardzo różne sposoby różnicuję.
…tak, aż skróciły się do maleńkich odcinków, może punktów?
– Owszem, na wystawie widzimy, jak wiele się zmieniło, choć to nie punkt jest tu kluczową kwestią, tylko właśnie potrzeba działania intuicyjnego. Przy tworzeniu moich wcześniejszych, czarno-białych obrazów, płótno, do którego zasiadałam, koncepcyjnie było już ukończone, zupełnie gotowe. Wszystko było wiadome i nie było przestrzeni na żadne znaczące zwroty w trakcie – i to właśnie okazało się ograniczające, a jedną z najważniejszych wartości zawsze pozostawała dla mnie wolność. Samoograniczanie się podczas tworzenia obrazu powoli mi tę wolność odbierało.
Czy nowe obrazy malowane były więc swobodniej? Przedstawiają tasujące się w powietrzu roje maleńkich muszek – tytułowych jętek – ale nie sprawiają wrażenia kompozycji przypadkowych…
– Bo takie nie są – nowa seria obrazów powstała z potrzeby oddechu, działania bardziej intuicyjnego, jednak wciąż posługuję się w niej swoim językiem plastycznym. Pracuję bardzo precyzyjnie, poświęcam temu dużo czasu. Kompletnie poza moją naturą byłoby natomiast wzięcie pędzla i rozchlapanie na płótnie farby, która odzwierciedliłaby na obrazie czysty przypadek.
A można powiedzieć, że powstałe w ten sposób kunsztowne chmary są więc organiczne?
– Tak, zdecydowanie jest to bardziej organiczne malarstwo, choć kategoryczne szufladkowanie pojęciem abstrakcji organicznej zawsze bywa kłopotliwe dla artystów, którzy konsekwentnie się tym ramom wyślizgują.
Nie znając tytułu wystawy, można jednak krążyć skojarzeniami w różnych partiach nieba – jednym nasunie się zawieszony rój jętek, innym przepastna mgławica. Obie ścieżki będą miały jakieś źródło przyrodnicze…
– Kiedy poszukiwaliśmy tytułu dla wystawy, owszem, były rozważane również mgławice, choć brakowało w wydźwięku tego słowa czegoś, co w tej serii jest bardzo istotne, czyli intymności i bliskości. O jętkach może nie wszyscy myślą, ale każdy natknął się przecież na taką chmarę muszek – dobrze znanych, malutkich, ulotnych.
Bardziej kojarzą się z latem, może jakimś rozgrzanym stawem.
– A mamy maj – angielska nazwa jętki to mayfly, bardzo miły wyraz. Jest w nim ożywienie, a jednocześnie jakaś bliskość, co stanowi dopełnienie dla mojej geometrii. To wypowiedź znacznie bardziej intymna, notatka osobista.
I jakie emocje notowałaś?
– To prace głównie z 2019 r., więc ogólnie dobre emocje, wyzwalające – jak satysfakcja z głębokiego oddechu, który można wziąć. Siadam do płótna i czeka na mnie niespodzianka. Powracam do koloru, którym nie zajmowałam się przez lata, bo w ściślejszej geometrii zupełnie go nie potrzebowałam – byłby wtedy czystą dekoracją. Wyzwalającym było więc przypomnieć sobie wartości dawane przez kolor po niemal dekadzie posługiwania się bielą i czernią. Wyzwalające wyzwanie.
Mimo że wprowadziłaś kolor, a nie narrację w postaci jakiejś opowieści, z pewnością kształtuje cię to, co oglądasz, czytasz, czego słuchasz…
– Nie przepadam za ideą inspiracji, ale jeśli pytasz o to, co mnie motywuje do pracy, to jest to natura, również przy obrazach geometrycznych. Od zawsze domem było dla mnie miasto, ale to prawdziwość przyrody bywa tym źródłem – jej energia witalna i całkowity brak skrępowania. Nie maluję przecież pod linijkę, w moich liniach widać drżenie ręki, a każde pociągnięcie jest śladem gestu.
Tętniąca życiodajnymi siłami natura ujęta w ciągnące się przez płótno linie czy pulsujące punkty przywodzi na myśl dorobek Jana Dobkowskiego. Gdyby ktoś czytał Twoje obrazy jako widok takiego żywego planktonu, który rozprasza się i mnoży na potęgę, jak u niego, zawracałabyś go z tej ścieżki?
– Przenigdy, bo o Janie Dobkowskim myślę z ogromną czułością. Najczęściej zestawia się moje malarstwo z dorobkiem Henryka Stażewskiego, choć myśl o Janie Dobkowskim wydaje się bliższa, mimo że jego kompozycje są zdecydowanie bardziej rozwibrowane. Z twórczością Stażewskiego wspólne jest w zasadzie jedynie to, że geometria nie jest właśnie tak schludnie wymierzona – linie odzwierciedlają ruch mojej ręki, a nie krawędź od ekierki. Kompozycja jest wyczuta, a nie wyliczona. W myśleniu geometrycznym bardzo łatwo jest zabić w obrazach życie – wyliczając kompozycję wręcz mechanicznie – a mnie chodzi przede wszystkim o to, żeby to życie w nich przemycić.
Jest w tym dużo uczuć?
– Zawsze. Niechętnie się o tym mówi, ale ludzie chcą obcować z dziełem sztuki z miłości. Zakochujemy się w obrazie, muzyce, filmie. To często są uczucia obezwładniające, a czasem tylko zauroczenie nad wcześniej nieodkrytym światem. Dla mnie to bardzo ważne, żeby w obrazie był też pierwiastek mojej miłości do spektatora, bo malując, chcę się podzielić z oglądającymi tym, co tylko ja widzę – co nie zachodzi przecież w przyrodzie, tylko wyłącznie w mojej wyobraźni. Opowiada się w końcu często, jak to ludzie chcą zmieniać świat – i zmieniają: budują miasta, tworzą leki, pieką chleb. Artysta może tylko tak zmienić świat, że poszerzy rzeczywistość, robiąc rzeczy, których nikt inny nie zrobi.
A czy artystce trudniej się ten świat zmienia, niż artyście?
– Owszem, wystarczy spojrzeć, jak różny jest odbiór dzieła, którego treścią są jakieś emocje. Kiedy mężczyzna namaluje coś, angażując swoją uczuciowość, budzi to westchnienia typu: jaka to głęboka wrażliwość! Kiedy zrobi to kobieta, usłyszy zazwyczaj: jakie to kobiece, a w domyśle – wymyślne. Jest w tym silna nienazwana nierówność, choć, całe szczęście, powoli zanika.
Konwencja eksponowania dzieł kobiet jako kobiecych jednych drażni z uwagi na niechciane wyodrębnienie, innym dodaje sił. Twoja twórczość, szczególnie geometryczna, wydaje się jednak pod tym względem uniwersalna – mogłaby być tak męska, jak damska…
– Nieżyjący już historyk sztuki, Andrzej Mroczek – twórca Galerii Labirynt w Lublinie i jedna z ważniejszych postaci kultury polskiej lat 80. – powiedział mi, kiedy byłam tuż po studiach i zaczynałam w jego galerii swoją drogę zawodową, że nie ma sztuki kobiecej czy męskiej, jest tylko albo sztuka dobra, albo zła. I z tym się zgadzam.
A gdyby tak któregoś ranka okazało się, że obudziłaś się na planecie sama – jak w książce „Żywego ducha” – to czyją sztukę wyniosłabyś z niestrzeżonej już przez muzealnych strażników ekspozycji?
– Agnes Martin. W Polsce jest co prawda mało znana, mimo że w galeriach amerykańskich uchodzi za niekwestionowaną gwiazdę. Robiła duże, minimalistyczne kompozycje, przede wszystkim kwadratowe obrazy, wypełnione poziomymi pasami w ulotnych kolorach. Jej malarstwo ma to, do czego bardzo chciałabym dotrzeć: absolutną równowagę pomiędzy wszystkim a niczym. Towarzyszy tej równowadze poczucie czystej, absolutnej pustki, a jednocześnie nie doświadczamy jej dyskomfortu. Mamy oddech i przestrzeń, a nie czujemy braku
Z Anną Szprynger rozmawiała Weronika A. Kosmala